Książki jeszcze nie skończyłam, ale już wiem jak się skończy, film obejrzałam i dałam się wciągnąć. Czyli o tym, że Amerykanie potrafią być dumni nawet z Ku Klux Klanu.
Będę spojlerować, więc uwaga.

Na Sapkowskiego czekałam długo, bardzo długo. Mając czternaście lat zakochałam się w Yennefer, w całym tym wiedźmińskim świecie, w brutalności, gołych cyckach i Jaskrze. No i w Geralcie. I smutno mi było strasznie, kiedy dotarłam do Pani Jeziora i okazało się, że to koniec, finito, nie ma nic więcej. Że mnie AS zostawił w takim zawieszeniu, bo w sumie to nie wiadomo tak właściwie co się stało z wiedźminem. Potem obejrzałam filmiszcze i serialiszcze stworzone na podstawie (tak przynajmniej twierdzi Szczerbiec), powieści Sapkowskiego. Ale nie o tym. Przez te wszystkie lata od przeczytania ostatniego tomu sagi, zdążyłam się zakochać w inny postaciach, w innych światach. Skończyłam liceum i zaraz skończę studia. Dojrzałam, dorosłam. Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że Sapkowski pisze kolejny tom przygód wiedźmina odezwała się moja sentymentalna strona, z nadzieją, że coś nowego dostaniemy, że moja ciekawość zostanie zaspokojona, albo że chociaż Yennefer dostanę. Nic z tego. W zamian za to, na co liczyłam, dostałam przewidywalną fabułę, napisaną tym samym, nie zmienionym warsztatem literackim, tego samego burkliwego Geralta, Koral, która w rankingu na najbardziej wyposzczoną czarodziejkę wygrywa nawet z Fringillą Vigo.
Doskonale moje odczucia opisała Riennahera w swojej recenzji. I to nie tak, że źle się bawię czytając Sezon Burz, wręcz przeciwnie. Ale nie wynika to z faktu, że książka jest dobra, albo lepsza od innych części wiedźmińskiej sagi, wręcz przeciwnie. Dzięki temu, że cała fabuła jest schematyczna, oparta o znane rozwiązania z Chrztu Ognia czy nawet Wieży Jaskółki, bawię się świetnie przewidując co będzie dalej. I nie, nie jest mi przykro, że Sapkowski się nie popisał, to było trochę do przewidzenia, skoro pozwolił na ekranizację swojej powieści w taki a nie inny sposób. Nie żałuję też, że wydałam pieniądze na zakup Sezonu. Jedyne czego żałuję to tego poczucia utknięcia gdzieś między Mieczem Przeznaczenia a Krwią Elfów. Bo nie na to liczyłam.

(źródło: kultura.newsweek.pl)

Nie słyszałam o tym filmie, o obsadzie, o fabule zupełnie nic. Usiedliśmy wczoraj z P., z myślą "Chodź pójdziemy do kina na coś fajnego" i tak wylądowaliśmy na Kamerdynerze. I znów zazdroszczę Amerykanom, że potrafią robić filmy o trudnych rzeczach w ładny sposób. Bo ten obraz trochę przypomina "Życie jest piękne!" Bardzo fajnie ujęte jest to w recenzji na filmweb.pl :
Przywodzi na myśl dziadka, który wnukom wspomina o swojej burzliwej przeszłości. Chce, by pamiętali, o tym, jak to kiedyś było, ale jednocześnie unika epatowania dosłownością, by nie przyprawić kochane wnuczęta o nocne koszmary. Daniels próbuje być też salomonowym sędzią XX-wiecznej historii Ameryki. Pilnuje się, by każdej scenie negatywnego zachowania białych towarzyszyła scena pozytywna.
I właściwie doskonale oddaje to klimat Kamerdynera. Film jest ładny, obsada jest świetna (Gooding Jr., Fonda, Whitaker, Winfrey, Kravitz), kadry piękne, harmonijne, a historia, która oparta jest na faktach i pokazana w amerykański sposób, ogląda się miło. No bo jak tu nie wzruszyć się, gdy dzieciak, który w 1926 widział jak na polu bawełny biały Amerykanin zabija jego ojca bo mógł,  w 2008 roku doczekał wyboru Obamy na prezydenta USA? W tle przewija się historia przemian, ilustrowana poszczególnymi prezydentami i ruchami młodych czarnoskórych.
 "Kamerdyner" doskonale pasuje do popcornu i coli. I nie piszę tego ze złośliwością. Przeciwnie, należy to uznać za sukces reżysera, który skroił dzieło na miarę masowej widowni. Za co został przez odbiorców sowicie wynagrodzony. 
I właśnie to mnie chyba najbardziej rusza w tym filmie. Daniels nie zrobił ze swojego obrazu kobyły, rozliczającej polityków i społeczeństwo za czas miniony. To co dostaliśmy jest raczej pewnego rodzaju przegląd dat-kamieni milowych, podany w przystępny sposób. Bo tak się zastanawiam dla kogo właściwie ten film jest? Wydaje mi się, że bardziej zyskują na nim nie-Amerykanie, dla których historia walki o prawa czarnoskórych są czymś egzotycznym. Czy film jest propagandowy? Oczywiście, że tak. Ale Danielsowi udało się to zrobić w taki sposób, że nie ma się odruchu wymiotnego. Ba! Wręcz się człowiek uśmiechana myśl, że całkiem im to zgrabnie wyszło, mimo że może niezbyt subtelnie.
Marzę, że kiedyś i w Polsce będzie się kręcić takie filmy, a nie walić po głowach potworami typu Wałęsa.  I nie twierdzę, że film sam w sobie jest zły, bo pewnie nie jest, ale w żaden sposób nie sprawia, że chcę po niego sięgnąć.

(źródło: news.o.pl/)