Ostatni rok był dla mnie i mojego otoczenia koszmarną huśtawką emocjonalną. Nie dlatego, że ktoś umarł/zachorował/wyjechał/był w ciąży. Nie. Po prostu nagle staliśmy się dorośli i jakoś nas to wszystkich zaskoczyło.


Czasem zapominam, że jestem szczęściarą, że miałam ten niesamowity luksus wychowywać się w rodzinie, która traktowała i nadal traktuje mnie jak dorosłego. Od zawsze. Moje problemy, plany i marzenia nigdy nie były uważane za głupie i nieważne. Rodzice zawsze starali się żebym czuła, że to co robię jest ważne, bez względu na to czym jest, od pisania opowiadań po wybór zawodu. 
Kilka dni temu skończyłam 24. Skończyłam studia. Jedna czwartą mojego życia spędziłam (już!) z miłością mojego życia. A mimo tego czasem zapominam, że mam szczęście. Nie mam ogromnego talentu pisarskiego, muzycznie też nie bardzo, w sumie to nie jestem nadzwyczajnie inteligentna, a już na pewno nie jestem pięknością. Znalazłam wczoraj idealną charakterystykę samej siebie:
Special skills: extensive Harry Potter knowledge, can watch an entire TV show in a week, knows words to every Disney song, can form abnormally strong attachments to fictional characters, Microsoft Word 
wishuponastardis.tumblr.com/

Nie piszę tego z rozgoryczeniem czy żalem, pogodziłam się już dawno z samą sobą i jest mi z tym całkiem dobrze. To co mnie przeraża to najbliższe kilka miesięcy.
Przez ostatnie kilka lat wyrobiliśmy coś na kształt tradycji, gdzie moje urodziny stają się imprezą, na której możemy spotkać się po kilku miesiącach rozłąki (archeolodzy to takie stworzenia, które wakacje spędzają z dala od cywilizacji, kopiąc dziury w ziemi) i przygotować się na nadchodzący rok studiów. W tym roku było inaczej, jakoś tak...bardziej nostalgicznie? W połowie imprezy zdałyśmy sobie sprawę, że nie jest pewne czy spotkamy się za rok. Pewnie, że padały deklaracje, że oczywiście, że tak, że nie ma innej opcji. Ale wszyscy wiemy jak to jest w dorosłym życiu. 

(źródło: x)
I zrobiło mi się źle na człowieku. Przez ostatnie cztery lata, które spędziłyśmy dzieląc jedno mieszkanie, nauczyłam się wiele. Najwięcej chyba przez piąty rok studiów. Wyrobiłyśmy sobie rutynę łazienkową, wiemy która kiedy wstaje, dlaczego ja trzaskam drzwiami albo co robić kiedy G. się nie odzywa. Wiemy jak A. reaguje na stres, że Mo. mistrzem prania a Ma. sucharów. Nie jesteśmy i nie byłyśmy nigdy tylko współlokatorkami. Boje się, że będę musiała się wyprowadzić tak jak Monica i tak to się skończy. Nie wiem jakim cudem przez tyle lat, pięć bab funkcjonowało bez kłótni, ale da się. Jestem szczęściarą. Nie potrafię sobie wyobrazić dorosłego życia, w którym każda z nich nie jest ciotką dla moich dzieci.
Zawsze mnie bawi gdy ktoś próbuje mi udowodnić, że marnuję życie na bycie z jedną osobą tyle czasu. To nie jest marnowanie życia, to jest odkrywanie go. Poznaliśmy się kiedy każde z nas nie było pewne kim właściwie jest, co chce robić w życiu i przez ten cały czas dorastaliśmy razem, uczyliśmy się razem. Siebie, życia, od siebie nawzajem. Nie potrafię wyrazić jak ważne jest dla mnie to, że spełniam marzenia, trzymając go za rękę. Widzieliśmy razem Londyn, Rzym, Budapeszt, w planach jest jakieś tysiącpięcsetstodziewięcset innych miast. Będąc gówniarą znalazłam kogoś przy kim czuję się bezpiecznie. Och! pewnie, że przynajmniej raz w miesiącu mam ochotę go zamordować, uciec gdzieś na chwilę żeby pobyć sama ze sobą, a gdy się kłócimy, cieszę się, że żadne z nas nie jest superbohaterem pokroju Storm czy Thora. Bóg jeden wie co by się działo. Ale jestem szczęściarą. 
Skończyłam studia, o których zawsze marzyłam (cicho, magisterka się pisze), tak na prawdę cały świat stoi przede mną otworem i wyjątkowo nie jest to dupa. Potrzebuję tylko trochę czasu i odwagi. 
Zdaję sobie sprawę, że brzmię jak pięcioletnie, naiwne dziecko. Życie prawdopodobnie zweryfikuje wszystko w co obecnie wierzę. Ale jak na razie jestem szczęściarą.