Mamy w tej książce wszystko, co pozwala zupełnie zatopić się w napisanej z epickim rozmachem opowieści o życiu wikingów i na czas lektury stać się jednym z nich. Ogromna erudycja i wyobraźnia Autorki sprawia, że uczestniczymy w świecie absolutnie przekonującym - zmysłowym i detalicznym. To hipnotyczna uczta czytelnicza
 - Olga Tokarczuk
Czyli o tym jak straciłam wszelką nadzieję.
(źródło: x)
Amerykanie mają bardzo ładne określenie na emocję, którą odczuwałam przez cały czas czytania "Sagi Sigrun" - second hand embarrassment. To takie uczucie totalnego zażenowania, kiedy wiecie, że bohater zrobi zaraz coś głupiego i jest Wam wstyd za niego. Tylko tym razem wstydziłam się za autorkę. 

Cytat u góry pochodzi z okładki tego dzieła. Kiedy przeczytałam to po raz pierwszy, pomyślałam, że rekomendacja od Tokarczuk jest wystarczająca żeby mnie przekonać. A wahałam się. Bardzo. Nie lubię fantasy w kobiecej wersji, o czym już zresztą pisałam. Ale cóż, Cherezińska stała właściwie w dziale powieści historycznej. Wzięłam. 
Wpis miał być o dwóch rozczarowaniach tego miesiąca, o Jacku Komudzie i jego Imieniu Bestii i Elżbiecie Cherezińskiej i Sadze Sigrun. Ale ta druga zupełnie przesłoniła zło pierwszej, do tego stopnia, że wybaczcie, ale będzie się lało błoto.
Strumieniami. 
Kiedy zaczęłam czytać Sagę, wydało mi się, że będzie to miłe, łatwe i przyjemne czytadło. Ot, coś co się czyta w pracy kiedy nie ma co robić. Będzie fajnie, mówiłam, czytając kolejne strony, ba! nawet na facebooka wrzuciłam cytat:

Wiecie, miałam nadzieję, że oto dostanę silną kobiecą postać, że wreszcie będzie świat wikingów oczami kobiety, opisany pięknym językiem. Tak, miałam nadzieję na Laghertę. Albo Þórunn. Albo... no nie wiem, Helgę, Siggy? Nawet Auslag bym uniosła. Kogokolwiek z jajami. 
A co dostałam? Połączenie Sagi o ludziach lodu i 50 twarzy Greya w wersji dla piętnastolatek, z nutką Zmierzchu w tle. Poważnie. 
Całą książka jest czymś w rodzaju autobiografii, pisanej przez główną bohaterkę. I pal licho pierwszą osobę, trudno. To się dało znieść. Język Cherezińskiej jest piękny, to jej trzeba oddać. I umie go używać. I na tym kończą się zalety tego dzieła. Bo to co autorka zrobiła z główną postacią jest, przepraszam, ale niewybaczalne. Pokaże Wam na kilku przykładach.
Sigrun ma spotkać swojego przyszłego męża, jarla Namsen, Regina. 

"Poczułam gorąco, nim spojrzałam mu w oczy. Choć w sercu wciąż pulsował mi obraz olbrzyma, którego smok na tarczy omal mnie nie oślepił, mężczyzna, jakim okazał się po zdjęciu hełmu, był chyba najpiękniejszym, jakiego widziałam. Wysoki jak mój ojciec, miał jak on jasne, faliste włosy i krótko przystrzyżoną brodę. Patrzył na mnie oczami o barwie przejrzystego bursztynu i od tego spojrzenia topniałam niczym garstka śniegu w ciepłej dłoni.
- Witaj, Reginie. - Nic więcej nie mogłam powiedzieć i dopiero gdy spuścił ze mnie wzrok, byłam w stanie wziąć oddech.Dobrze, że namioty stały dość daleko, bo po drodze mogłam zebrać myśli. Ojciec z Reginem szli przodem, matka i ja za nimi. Patrząc na kraj swej sukni, układałam w głowie wszystko. Zobaczyłam całe swoje przyszłe życie u boku Regina. Jak urodzę mu czterech synów, albo lepiej pięciu. Jak zwycięski i w chwale będzie wracał z każdej wyprawy, jak razem damy początek najsławniejszemu rodowi Norwegii, jak wspólnie zbudujemy potęgę, tam, w dalekim Namsen. Jak bardzo będziemy szczęśliwi. I zdałam sobie sprawę, że odkąd na mnie spojrzał stał się moim światem. Światem, który w jednej chwili, od pierwszego bursztynowego spojrzenia ułożył się w długie lata przyszłego życia. Ale to stało się w moim sercu. A co dzieje się w jego? A jeśli jego serce milczy? Jeśli nie przyspieszyło bicia na mój widok? Wystraszyłam się. Nagle wszystko zawisło na cieniutkiej nici."

Ok, niech jej będzie. Dziewczyna ma szesnaście lat, poznaje swojego przyszłego męża, który jest idealny i najpiękniejszy na świecie. Dobrze, powiedzmy, że wierzę. Ale im dalej w las tym więcej drzew. 
Jarl Namsen,Regin, koleś który ma być przykładem i wzorem:

"Częstotliwość krótkich wyjazdów Regina nasiliła się, jak tylko spadły śniegi. Z tego zrozumiałam, że jego plany zbliżają się do celu. Potwierdził to któregoś mroźnego poranka, gdy zbudziłam się pod jego palcami. Nie spał chyba od dłuższej chwili. Na nagie ciało zarzucił szare futro. Patrzył na mnie tak czule, jakby jego źrenice całowały.
- Jestem szczęściarzem, Sigrun. Brałem za żonę prześliczną dziewczynę, córkę dobrego rodu. A budzę się przy pięknej i mądrej kobiecie. O takiej jak ty pani i gospodyni w Namsen nawet nie marzyłem. Przed tobą kobiety wydawały mi się albo gospodyniami jak Thora, albo pięknymi ciałami jak niewolnice. Ty jesteś i jednym, i drugim. Ludzie w grodzie cię uwielbiają. Poszliby za tobą w ogień. Nawet małomówny Bodvar mówi o tobie, jakby śpiewał wiersze. Już ci mówiłem, że o twojej odwadze wobec Erlinga krążą legendy...
- To nie była odwaga, Reginie. Potwornie się bałam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Dziś nawet myślę, że to była raczej głupota. Naraziłam nie tylko siebie.
- Ale wygrałaś. Tak samo jest w bitwie. Łut szczęścia. A i tak Walkirie zabierają najlepszych. No, może nie zawsze."

I nie wiem czy się śmiać czy płakać. On taki piękny, ona taka idealna, w ogóle wszystko takie jest tu piękne. I to nic, że Regin wypływa raz na pół roku łupić inne krainy, no bo halo! jest wikingiem i musi. Nie, Regin jest człowiekiem ze spiżu, co to innej kobiety nie ruszy, przecież obiecał ojcu Sigrun, że nie weźmie sobie innej! Serio. Jest cały rozdział o tym jak Regin dostaje w prezencie czternastoletnią niewolnicę i jedynym problemem jego żony staje się nagle to, że jarl ją wykorzysta do wiadomych celów. Co tam gród i zarządzanie nim, co tam dzieci i ich wychowanie, co tam...cokolwiek! Najważniejsze jest żeby Regin przypadkiem nie przespał się z niewolnicą. No bo przecież to się u wikingów nie zdarza.
A jakież rozmowy prowadzą od rana:

"Ile słowo potrafi mieć siły. Nie ma go przecież, nie widać, a tworzy życie! Widziałam rankiem szron na dachach domostw, ale nim Regin się zbudził, grzało mocno słonko. Głowa go bolała i żadna myśl o wyjeździe przez nią się nie przebiła. Pielęgnowałam go czule, cieplej niż zazwyczaj, aż się za mną oglądał.
- Pieścisz się ze mną jak z dzieckiem.
- Daj spokój, to przyjemność. Bjorn nie pozwala już dbać
o siebie, potrzebuję gdzieś przelać te swoje czułości.
- Myślisz, że ja już dziecinnieję? Że tak mi idą lata?
- Nie. A właściwie, nie wiem.
- Co mówisz?
- Nie wiem, odkąd wróciłeś, jakbyśmy nie byli w łożu...
- Jak nie byliśmy?! Spałem tutaj dzisiaj!
- No właśnie, spałeś. Sen masz nadal mocny.
- O, już ja ci pokażę, co mam mocnego! Chodź tu!... a, ale
mnie głowa boli!..."

Po przeczytaniu tego fragmentu miałam ochotę wysłać do Zombie prośbę, o włączenie Sagi Sigrun do jego serii relacji z czytania na żywo. Ale to jeszcze nie jest najgorsze, o nie. 
Otóż wyobraźcie sobie, że całe życie Sigrun kręci się wokół jej męża. I nie tak zwyczajnie, jak to w małżeństwie bywa, nie. Życie naszej bohaterki dosłownie kręci się wokół Regina. Kiedy go nie ma - czeka na niego, kiedy jest - generalnie siedzą w łóżku. On jej przywozi prezenty a ona mu szyje koszule. Gdzieś tam w między czasie ona rodzi mu dwójkę dzieci, ale w sumie to bardziej interesuje ją syn - Bjorn, niż córka, no bo wiadomo, to jest SYN,a nie jakaś tam córka. Czarę goryczy przelał jeden cytat:

"Teraz mówi, jakim Bjorn stał się mężczyzną, jakim będzie wodzem. Jakie światło bije od niego. Słucham jej i dociera do mnie, że nie spisałam się jako matka. Że choć tego nie chciałam, zawsze córka była dla mnie tylko światłem odbitym od syna. A przecież to ona jest moim drugim ja, jest mną, młodszą i piękniejszą, bo zrodzoną z Regina. Gudrunn, Ptaszku Jasnopióry, jestem winna, przebaczysz mi? Kocham cię jak siebie, więc słabiej niż Bjorna i Regina, ale mocniej nie umiem. Kocham cię tylko jak siebie samą. To słabość, której nie przezwyciężę, choć nie wiedziałam, że tak się z nami stanie."

Żeby wyjaśnić sytuację - Regin ginie na wojnie, a po jego pogrzebie Sigrun rozmawia ze swoją piętnastoletnią córką. Dorosła kobieta rozmawia ze swoją córką, którą olewała przez, mniej więcej, całe jej życie, i mówi jej wprost, że w sumie to nie kocha jej za bardzo, bo bardziej interesuje ją jej mąż i syn. I teraz wytłumaczcie mi, jak kobieta, autorka tego dzieła, może pisać coś takiego o drugiej kobiecie? Jakim cudem. Jak można sprowadzić główną bohaterkę własnej powieści do usychającej z tęsknoty mimozy, której jedynym zadaniem jest wypatrywać na horyzoncie męża i syna. Gorzej, Sigrun przez całe swoje życie zachowuje się dokładnie tak samo jak w wieku lat szesnastu. Nic się nie zmienia. Nic. Nie dorośleje, nie dojrzewa, po prostu się starzeje, ale nic ponad to. Jest postacią, której nie można polubić. Jest gorsza niż Ciri w Sadze wiedźmińskiej, a uwierzcie, w moim osobistym rankingu irytujących postaci, to jest TOP 3. 
I wiecie co mnie najbardziej z tego wszystkiego boli? Że to kobieta napisała takie okropieństwo. Że to kobieta sprowadziła swoją bohaterkę do roli bezużytecznej księżniczki na ziarnku grochu. Gdyby to napisał facet to mogłabym zrozumieć, ale nie, tak nie jest. Co gorsza, mężczyźni potrafią pisać wspaniałe kobiece postaci, choćby Yennefer, Triss, Nenneke, Lady Jessika, Alia Atryda, Lena Sajkowska, postaci z książek Johna Greena i mogłabym tak wymieniać i wymieniać. I to wszystko są mocne, silne postaci kobiece napisane przez facetów.
Jeszcze gorsze jest to, że po raz kolejny autorka książki mnie rozczarowuje właśnie tym jak tworzy i opisuje kobiety. Saga Sigrun miała tak niesamowity potencjał, a wyszła z tego koszmarna kupa. W tym wątpliwym dziele jest jeszcze masa innych koszmarków, bezsensowych scen, które do niczego nie prowadzą, rozmów, z których nic nie wynika. I przez cały czas ma się wrażenie, że Sigurn nie została wychowana przez wikingów tylko jakiś inny lud, który ją sprzedał za wielbłądy, żeby poślubiła Regina. Cherezińska nie radzi sobie w ogóle z wprowadzaniem informacji, więc po prostu wszystko co trzeba wkłada w usta swoich postaci, sprawiając, że dialogi są drętwe i bez polotu. 
Czytałam miliony razy lepiej napisane fanfiction. 
A miało być tak pięknie.