I tyle było z mojego postanowienia o regularnym pisaniu. Ale to nic. Dziś trochę o najdziwniejszej stolicy w jakiej byłam i jedzeniu, którego normalnie prawdopodobniej nigdy bym nie ruszyła. Ale głód robi swoje. Nikozja.

To, że Cypr jest jednym wielkim absurdem już pisałam. Nikozja  jest chyba kwintesencja tego stwierdzenia. Sam wjazd do stolicy, przez której środek przebiega granica wygląda tak:

(źródło: x)

Turecki tupet jest rozbrająjcy, bo oto wjeżdżając do części greckiej, jest nam dobitnie przypominane, że Turcy też tam mieszkają. Ba! Żeby było zabawniej jedna z tych namalowanych flag jest nocą podświetlana.

(źródło: x)

Z naszego punktu widzenia jest to w sumie zabawne i nawet uśmialiśmy się z P. wjeżdżając do Nikozji. Trochę nam miny zrzedły kiedy dostaliśmy się do centrum. Same obrzeża w żaden sposób nie sugerują tego jak wygląda "centralna" część miasta. Wiedzieliśmy, że jest tam granica, i że trzeba mieć przy sobie paszport, ale żadne z nas nie spodziewało się wypełniania druków wizowych, po to tylko żeby móc przejść na turecką część miasta. Nikozja posiada jedna turystyczną ulicę, coś jak poznańska Półwiejska, pełno tam sklepów, kramów, stoisk i z zewnątrz wszystko wygląda naprawdę ładnie. Ale wystarczy zejść w równoległe uliczki, nawet w greckiej części, żeby doznać szoku. Krążąc po tureckiej stronie, wśród ulic wydawałoby się, głównych, mieliśmy wrażenie, że trafiliśmy do miasta, w którym dwa dni temu skończyła się wojna i wymaszerowały wojska.


Tak wygląda jedna z głównych ulic. Żeby dopełnić obrazu absurdu trzeba wspomnieć o panu parkingowym, któremu było wszystko jedno ile czasu będziemy stać, cena i tak była ta sama oraz o ilości pięknych meczetów na kilometr kwadratowy. To ostatnie mnie przeraziło i wcale nie ze względów kulturowych tylko vis-a-vis takich miejsc, w których mieszkają ludzie stawiane są wielkie, okazałe świątynie. A przecież można by odbudować domy.


To teraz wyobraźcie sobie, że jesteście w centrum takiego miasta i chce Wam się jeść. Trochę ze strachem, trochę z ciekawością weszliśmy do pierwszego miejsca, które na oknie miało wypisane "homemade". W pomieszczeniu, które wyglądało raczej jakby ktoś przez kuchnie przeciągnął ladę, były dwa stoliki, na ścianach zdjęcia dzieci, włączony telewizor i kucharka z siatką na głowie. Całe szczęście, że jej syn był w stanie dogadać się z nami po angielsku, a to podobno u Turków rzadkość. Koniec końców dostaliśmy ogromne talerze czegoś. 


Gdybym dostała to w Polsce, pomyślałabym, że ktoś próbuje nakarmić mnie lebiodą. I prawdopodobnie tak było. Malahya jest typowym tureckim daniem, spotykanym tylko na Cyprze i robi się to z rośliny o takiej nazwie. Kiedy pokazali nam zdjęcia jedyne co przyszło mi do głowy to lebioda- zielone liście na długich łodygach duszone w sosie pomidorowym z mięsem. Ale w tamtej chwili, w tamtym klimacie i otoczeniu był to jeden z najlepszych posiłków jakie jadłam. Dostaliśmy też nadziewane karczochy, domową sheftalię, pomarańcze i przepyszną kawę po turecku. Jestem pewna, że przepłaciliśmy, ale porównując ceny jakie zastaliśmy w Larnace, to ten obiad był jednym z najtańszych w trakcie tego wyjazdu. 



Mimo tego, że początki były słabe i trochę się tego wszystkiego bałam, to wypad do tureckiej części Nikozji nauczył mnie, że jeśli miejsce wygląda jak część domu i dają tam jeść to trzeba wchodzić i nie pytać.