Nienawidzę leżeć pod kołdrą i nic nie robić. Bo niestety,  grypa i wszelkie jej podobne ohydztwa, w moim przypadku, zawsze wygląda tak samo- w głowie mi tak lata, że nie jestem w stanie czytać ani pisać. Zostaje więc nadrabianie seriali/filmów, tych co to chciałabym obejrzeć tylko nie mam kiedy.  


(źródło: google)

         Tym razem dałam szansę After Earth i przeważyła moja niekryta miłość do Willa Smitha. Chciałabym raz na zawsze ogłosić, że Will świetnym aktorem jest. Kropka. Zgoda, może nie jest to DiCaprio i może nie wszystkie jego filmy są arcydziełami niczym Forrest Gump, to złego słowa o Bad Boys nie dam powiedzieć. Albo o Facetach w czerni. Koleś potrafi zagrać trzy czwarte filmu samotnie (Jestem legendą), i nie zanudzić na śmierć po to tylko, żeby rozłożyć mnie na łopatki w Siedmiu duszach. Także klękajcie narody. Noale. Wolałabym oglądać After Earth bez Smitha Jr., który niestety nie odziedziczył po ojcu wiele. Coś tam w nim siedzi, coś się tam dzieje, ale efekt końcowy jest raczej bez wyrazu. A szkoda. Generalnie w całej fabule chodzi o to, że Kitai (Jaden Smith) ma problem ze swoim ojcem, koniecznie chce mu dorównać. Bohater Willa Smitha jest wojskowym, więc jak to w stereotypowym filmie, jest chłodny w stosunku do syna. Poza tym jest jeszcze cała sprawa ze śmiercią starszej siostry i wzajemnym obwinianiem się. Oczywiście Kitai idzie do wojska, zostaje kadetem, ale nie dostaje awansu na tzw. ducha. W skrócie, wszystko rozbija się o ambicje ojca i syna, oraz o możliwości tego ostatniego. Pominę całą resztę fabuły i efektów specjalnych, bo nie to jest tematem. To co mnie ruszyło dość mocno było zakończenie, które świetnie wpasowało się w TEGO posta. Kitai uświadamia sobie, że bycie duchem, mimo iż było jego marzeniem, nie jest dla niego, że są ograniczenia w nim samym. Nagle okazuje się, że można o czymś marzyć, ale nie mieć predyspozycji. I ma się dwie drogi- akceptujesz i znajdujesz nowe marzenie, nowy cel, coś co „keeps you going”, albo siadasz na dupie i marudzisz jak ci w życiu źle.

(źródło: google)

         Nareszcie mogłam obejrzeć tak długo wyczekiwany Monsters University. Jeśli mówisz, że nie lubisz Pixara, to kłamiesz. Nie dam się przekonać, że Gdzie jest Nemo?, Potwory i spółka, Auta, czy Odlot nie są filmami wartościowymi, pełnymi cudownego, pozytywnego przesłania. I nigdy nie rozczarowują (o Toy Story nie rozmawiamy, bo się tej bajki boję. Serio). Tym razem też się nie zawiodłam. Scenarzyści dali mi dwie rzeczy – historię przyjaźni Sullivana i Wazowskiego oraz wgląd w świat Potworów. I nagle okazuje się, że tam wszystko takie ludzkie, nawet uniwerki mają. Ba! Uniwersytety rywalizują z politechnikami (jakież to znane). Ale to co bardzo mnie ucieszyło to to, że Mike i James nie dostali wszystkiego na srebrnej tacy, że mimo wygranego konkursu i tak zostali wylani z uczelni. Sprawiedliwie. To dało głębię całej historii i udowodniło, że jak się o czymś marzy to się trzeba o to bić. Jak nie drzwiami to oknem. W ten sposób scenarzyści otworzyli sobie drogę do kolejnych prequeli, na które, mówiąc szczerze, mam nadzieję.

         Może jestem naiwnym dzieciakiem, który nic nie wie o życiu, któremu się wydaje, że ludzie są dobrzy i w większości nie żerują na nieszczęściu drugiego. Może tak rzeczywiście jest. Ale dzięki temu łatwiej się żyje, bo wystarczą mi dwa filmy, w tym jeden mniej niż średni, a dorosłe życie wydaje się trochę mniej przerażające. I jakoś tak… może nawet sobie poradzę.