Kiedy zaczynałam studia, w 2009 roku (o matko), to przyznaję
się bez bicia, wkurzało mnie to hasło. I to bardzo. Znajomi z Politechniki
Poznańskiej cz z UP prześcigali się w sposobach kpienia z mojej uczelni. Nie
powiem, że nie bolało. Tym bardziej, że wybrałam UAM, bo chciałam spełnić swoje
marzenie, wiec dla mnie była to sprawa dość osobista. Teraz po przetrwaniu
czterech lat na uniwersytecie jestem pierwszą, która krzyczy Umiem, Ale Mało.
(źródło: google)
Już nawet nie chodzi o to, że przedmioty humanistyczne nie
mają przyszłości, że codziennie boleśnie przypominam sobie, że z moim
wykształceniem mogę iść kopać rowy albo groby (dosłownie- w końcu jako archeolog
będę miała praktykę). I w sumie pogodziłam się z tym, że moje marzenie, mimo iż
zrealizowane, nie jest w stanie mnie utrzymać. Dobitnie widzę to w momencie
kiedy ja szukam pracy, wysyłam CV, czekam na telefony i co-nie-tylko, a mój P.,
nie składając swojego CV nigdzie, nie starając się specjalnie, otrzymuje takie
telefony z propozycjami.
Boli jak diabli.
(źródło: google)
Weźmy choćby pierwszy lepszy przykład z brzegu, różnicy mój ukochany UAM od PP. Częstotliwość z jaką
odwoływane są moje zajęcia, albo po prostu się nie odbywają, bo wykładowca się
nie zjawia, jest straszna. W pierwszym tygodniu października miałam może dwa
zajęcia. Na PP? W przeciągu ostatnich czterech lat mieli przesunięte, nie odwołane, zajęcia może z pięć razy? Może i ilość
zajęć nie przekłada się na jakość wykształcenia, ale coś chyba w tym jest. Sama
polityka mojej uczelni, która przyjmuje na kierunek 100 osób, podczas gdy
rocznie w całym kraju potrzeba może z 15 archeologów, jest dla mnie totalnie
absurdalna. Ja rozumiem, że tu chodzi o pieniądze, ale… ale nie rozumiem. Razem
ze mną, archeo skończy trzydziestu-kilku magistrantów, w samym tylko Poznaniu. W
zawodzie zostanie może troje. Na PP? Kończy ich około osiemdziesięciu, trzy
czwarte pracuje w tej chwili w zawodzie, nie mając tytułu magistra? Seems
legit.
Ale chyba to co mnie najbardziej boli to fakt, że ja
naprawdę chciałabym pracować w zawodzie, naprawdę chciałabym móc robić dalej to
co robię. Jedynym sensownym wyjście wydają się być studia doktoranckie. Ale!
Rocznie na wydziale przyjmuje się ich kilkudziesięciu. Etatów nie ma. Ergo?
Przedłuża się tylko czas, po którym trzeba się będzie zderzyć ze ścianą.
Średnio.
I z tym radosnym akcentem, wracam pod kołdrę popijać okropne
rozpuszczalne lekarstwa, modlić się żeby ta grypa już poszła, i przeglądać
kolejne oferty pracy.
PS- wiecie, że na zmywak potrzeba mięć minimum roczne
doświadczenie?