Ze spotkaniami po latach jest tak jak z wizytą u ciotki, którą się widuje dwa razy do roku - niby wiesz o co w tym chodzi, niby mogłoby być gorzej, ale  w duchu modlisz się żeby już móc uciec.

(źródło: x)
Znacie to uczucie, kiedy siedzicie w pociągu/parku/kanjpie i z daleka, kątem oka widzicie jakiegoś starego znajomego, dzieciaka z którym bawiliście się w piaskownicy. I doskonale pamiętacie kim był wtedy - upierdliwym, małym gnojkiem, z którego śmiało się całe podwórko. Albo przemądrzałą ośmiolatką, z którą nikt nie chciał się bawić. Albo hersztem bandy, którego wszyscy podziwiali. Generalnie kimś z przeszłości, kto w tej przeszłości powinien zostać. Ale nie. Czujecie, że idzie w Waszą stronę, że się zbliża, że nadchodzi ten moment kiedy trzeba się będzie uśmiechnąć i rozmawiać. 
Nie ma nic gorszego niż spotkania po latach. Zwłaszcza jak się spotyka ludzi, których znało się wieki temu. Bo teraz to inni ludzie, nie ma w nic z tego co pamiętamy. I vice versa. A jedyne o czym tak na prawdę możecie porozmawiać to a)przeszłość b)teraźniejszość. Z tym, że o teraźniejszości nie da się rozmawiać bez skrótowej wersji całego życiorysu, a to się najczęściej kończy tekstami "Jesteś lekarzem? A przecież tak bardzo chciałeś kopać piłkę!" Tak, jasne... jakieś dziesięć lat temu. Pół biedy kiedy kończy się na tym. Gorzej jak nasz rozmówca postanawia upokorzyć nas, często nawet nieświadomie, przed naszym obecnym partnerem "No patrz! Blondynka! A ty zawsze tak lubiłeś rude." Serio? 
Czym innym są głupawe żarty przyjaciół/znajomych a czym innym rzucanie czymś takim po latach bez kontaktu. 
Zdecydowanie wolę żeby moi dawni przyjaciele z piaskownicy pozostali w mojej pamięci jako dzieciaki, którym zawdzięczam cudne dzieciństwo, niż jako rozczarowanie dorosłego. Sama nie chcę być niczyim rozczarowaniem i unikam takich sytuacji jak ognia.